Utwory :
01. Out of this world
02. Watching me fall
03. Where the birds always sing
04. Maybe someday
05. The last day of summer
06. There is no if...
07. The loudest sound
08. 39
09. Bloodflowers
Nigdy nie czułem się tak stary, nigdy nie było mi tak zimno...
"Bloodflowers" to wielki finał osiemnastoletniej trylogii, którą rozpoczęło "Pornography" z 1982 roku a kontynuowało "Disintegration" z roku 1989. To finał ciężki, bolesny i przytłaczający. To powalający koniec
mrocznej opowieści, ale czasami trudny do zaakceptowania (odrobina kakofonii w "Watching me fall" i "39"),
chyba tylko dlatego że już przy drugim utworze rzuca o ściany i na kolana, co niektórzy mogą mieć mu za złe,
zwłaszcza że w nagraniu finałowym, będącym jednocześnie tytułową kompozycją po prostu miażdży, używając przy
tym wyszukanych metod, opatentowanych już lata temu przez The Cure z "podwodną" gitarą na czele. Ale nie brak
też momentów lżejszych, choćby przy "There Is No If...", gdzie wokal zdecydowanie króluje nad muzyką. Smutku i
goryczy wszechpanującej w tekstach i pogłębianej przez muzykę nie równoważy praktycznie nic, bo odrobinę
radości odnajdujemy chyba tylko przy weselszych dźwiękach "Maybe someday", którego tekst można interpretować
jako zapowiedź końca zespołu, który już niejednokrotnie zapowiadano a który dotychczas nie nastąpił... Na świecie album był promowany singlem, na którym ukazał się utwór otwierający album: "Out of this world". Ta
spokojna i raczej pozbawiona cech przeboju kompozycja zdecydowanie nie pasuje do wizerunku pierwszego singla,
który z definicji nie tylko powinien podsycyć apetyt na album, ale także zawojować listy przebojów. Pod tym
względem Polska została potraktowana przez zespół specjalnie - tylko w naszym kraju jako pierwsze wyszło na
singlu przepiękne "The last day of summer" z bajecznym, ponad dwuminutowym gitarowym wstępem, skutecznie i
zasłużenie szybko trafiając prosto do serc słuchaczy i na pierwsze miejsca list przebojów (między innymi w
radiowej Trójce). Motywy gitarowe w tym utworze należą do tych, które po usłyszeniu nie tak łatwo się zapomina.
Drugim singlem, który już nie wyróżniał żadnego z krajów, było "Maybe someday". Co innego jeśli chodzi o cały
album, który w Japonii (i chyba Austarlii) poszerzony został o dodatkowy utwór - "Coming Up", umieszczony jako
piąta kompozycja. Na "Bloodflowers" przemycono niemal szczątkowe ślady elektroniki, której najwięcej można usłyszeć w podkładzie
do "Where The Birds Always Sing" i w motywie przewijającym się przez cały czas w "The Loudest Sound". Brak
tutaj partii klawiszowych, które odgrywałyby pierwszoplanowe role, jeśli już takie są to rozpływają się jedynie
w tle, dopełniając motywów przewodnich. Każda kompozycja to królestwo czystych gitar, nie przepuszczonych przez
przesadną ilość zbędnych efektów. A jak wiadomo brzmienie gitar to znak rozpoznawczy The Cure. Struny ciężko
oddychają, sapiąc niskimi tonami w "Wathing me fall", najdłuższym wokalnym utworze w historii zespołu (trwa on
ponad 11 minut!) i ciuchutko wydobywają z siebie akordy w wyciszonym "There Is No If...", wypuszczając w eter w
innych przypadkach jak zwykle śliczne melodie. Momenrami jest naprawdę urzekająco... Kolejny "ostatni album The Cure", jak zapewniał Robert Smith do dzieło nieprzeciętne, przemyślane i odważne
(nie na codzień na albumie znajdujemy jedenastominutowy utwór nie będący łatwy do przyswojenia). Co ciekawe
album miał swoją premierę dokładnie w Walentynki, co podpowiada w jakim kierunku powinna iść jego
interpretacja, choć z pewnością znajdzie się w niej pełno żalu i smutku po utraconym szczęściu i bólu związanym
z miłością. Ale interpretacja to już sprawa indywidualna. Zdecydowany minus tego wydawnictwa to jedynie to, że nie słucha się tej muzyki lekko i naprawdę można popaść w depresję i pewne zmęczenie...